DZIEŃ SZÓSTY - DZIEŃ EUFORII.
Na pierwszej mojej głodówce, wyjazdowej, z doświadczonymi prowadzącymi i w towarzystwie lekarza, opowiadał nam, że około szóstego dnia pojawia się lekki stan euforii. Wskutek jakichś procesów chemicznych. I rzeczywiście tak jest. W coraz bardziej szarzejącego krajobrazu dni bez jedzenia, ten dzień przybiera wszystkie kolory tęczy. Jak wielkie płótno, na które człowiek w uniesieniu rzuca farbami, a te rozchlapują się przypadkowo, ślicznie, jakby motyle rozkładały skrzydła.
Człowiek żyje szybko i płynnie. Nie nawet jakby był w pierszym rzędzie, ale jakby wystąpił i przed pierwszy szereg. Myśli są jasne. Zrobiłam sobie długi spacer z moimi myślami, wyłapując je, segregując wedłu spraw, układając pomysły, a dla rozrywki podłuchując muzyki.
Mam trzy godziny wykładów dla moich studentów. Prowadzi mi się go lekko, angażuję cih, zadając pytania i prowokując do wnioskowania na podstawie tego, czego nauczyłam ich dwadzieścia minut wcześniej. Myślę, że jesteśmy zgraną paczką, jako wykładowca i słuchacze. Idzie coraz sprawniej. Czuję, że zbliżam się, krok za krokiem do profesora Michaela Sandela.
Wieczorem kontenpluję jeszcze resztki tego dnia, siedzą na balonie i głaszcząc łażące tu i tam, kładące się w możliwie najcieplejszych kątach, koty.
KONIEC DNIA SZÓSTEGO - DNIA EUFORII
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz