piątek, 21 listopada 2014

Smak Czasu - w Miejscu z Listy (dzień 21)

(zobacz poprzednie trzy posty)

Czas zmienił się definitywnie. Nie ma charakteru liniowego tylko kulisty, albo lepiej powiedzieć: wieloprzestrzenny. Pory dnia nie są wyznaczane "normalnie" tylko dwoma posiłkami - niczym dwoma punktami, które jako jedyne jakoś utrzymują tę "prostą"  w przestrzeni - i cyklami pisania. Po dwie, trzy godziny na raz.
 
Sen to nie jest coś, co dzieje się od 23.00 do 7.00, sen to jest coś, co mi się przydarza. Ogromna ilość informacji i tworzenia, wymaga "zapisywania" i syntezy w częstszych porcjach snu, a nie w jednym dużym torcie snu, niepoporcjowanym. Częściej musi się zapisywać kopia zapasowa i częściej musi dochodzić do przesuwania pudełek, tyle ich tam teraz się, w głowie umieszcza.

piątek, 14 listopada 2014

Odwiedziny na Księżycu - Miejsce z Listy (dzień 14)

(zobacz poprzednie dwa posty)

To nie ja odwiedzam Księżyc, to mnie odwiedzają na Księżycu.

Czternasty dzień w Miejscu z Listy, a jutro mija połowa mojego czasu tutaj. Przysługują mi więc odwiedziny. Dziś nie pracuję. Medytuję nad tym, co za mną, w tym Miejscu z Listy i nad tym co przede mną, w tym Miejscu. Taka jedna „niedziela” w miesiącu. Czuję się świątecznie: wraz z Najmilszym przybywa nowa kawa, nowa czekolada i możemy wypić wino do obiadu, Najmilszy symbolicznie, ale tu dziś symbole są okropnie ważne. Dwie godziny: Najmilszy składa mi dary, a ja odwdzięczam się mu słoikami z buraczkami robionymi na trzy różne sposoby, słoikami ze smażonymi i duszonymi warzywami, „chrupiącymi sosami” z ogórka, co by to nie było. Jest też miód malinowy, tutejszy hit i rarytas wymiatany szybko z koszyków, jak tylko się pojawią. Żeby była jasność: ręki nie przyłożyłam do wykonania tych smakowitości. Autorem ich jest… no dobrze, to się okaże 30 listopada.

Ciepło i smacznie, liśćmi i ogniem, pachnie zza okna. Gawędzimy sobie o filozofii prawa, co dla Najmilszego (który nie jest prawnikiem) musi być pewnego rodzaju nowością i wyzwaniem. Stopniowo przechodzimy do filozofii życia i tu mamy sobie po równo sporo do powiedzenia.

Wkrótce widzę światła odjeżdżającego samochodu, wyłamuję z tabliczki kostkę czekolady i siadam dokończyć dumanie nad tyłem i przodem czasu, w którym akuratnie tkwię.

Jutro minie połowa czasu.

No to żarty się skończyły.

Czy ktoś wie, gdzie ja jestem?


p.s. Nie, nie osadzono mnie na miesiąc w więzieniu. To ślepa uliczka:)

sobota, 8 listopada 2014

Kosmiczny czas w Miejscu z listy (dzień 8)

Wyjechałam.
(zobacz poprzedni post)

 
Dziś zaczęłam drugi tydzień pobytu w Mijescu z Listy. 
 
 
Po 10 godzin dziennie zajmuję się jedną pracą. To jest możliwe dlatego, że nie muszę zajmować się niczym innym: jedzenie dostaję pod nosek, dwa razy dziennie, o tych samych godzinach. Przerwy robię na kawę (tego czasu nie wliczam do tej dziesiątki, więc można powiedzieć, że piszę 10 godzin netto). I jeszcze przerwy robię na wąchanie słonecznego lub deszczowego powietrza przez okna połaciowe w dachu. I na spacery po okolicy, fascynująco zorganizowanej, ale nie mogę powiedzieć jak, bo za wcześnie jeszcze, żeby zdradzić, gdzie jestem.
 
 
Nikt się mną nie interesuje, bo wszyscy wiedzą, po co tu przyjechałam i że nie szukam towarzystwa ani zajęcia. Nawet przestrzeń mam wydzieloną bardziej własną niż inni. Takim rezydent – duch. Co zresztą gdzie jak gdzie, ale tu nie budzi zdziwienia.
 
 
Dni moje są jednakowe  - w sensie organizacyjnym. Bo intelektualnie to prawdziwe wycieczki „dookoła świata”. A ta jednakowść dni powoduje coś, co znam z eksperymentów dotyczących czasu, o których czytałam. Otóż dzieje tu się tak, jak kiedy nie ma się zegarka i świat zewnętrzny przestaje ingerować w naturalny rytm człowieka. Nb z dwóch źródeł wiem o badaniach, które dowiodły, że jeśli człowieka całkowicie wyizolować, bez żadnego miernika czasu i odniesienia w przyrodzie (np. w bunkrze) to jego naturalny rytm nie stanowi 24 ale z grubsza 25 godzin. To powoduje np., że eksperymentator, który dał się zamknąć na kilkadziesiąt dni, by zrobić samoobserwację, był wysoce zaskoczony, że pewnego dnia ekipa zeszła po niego – uważał, że jest za wcześnie o dobrych kilka dni, czy tygodni, nie pamiętam, bo żył w cyklu 25-godzinnym. [1]
 
 
A mój – siłą rzeczy – eksperyment czasowy wygląda tak:
 
 
Minął jeden tydzień, przede mną trzy tygodnie.
 
 
Czuję się, jakbym się lekko oddaliła w kosmos. Jeszcze nie na tyle, by utracić kontakt z miarami czasu, ale na tyle daleko, by już odczuć, że go wkrotce stracę. To jest jedno z tych odczuć z dreszczykiem emocji: jakby boję się, ale też jestem ciekawa, co łącznie daje efekt lekko podekscytowany.
 
 
Jestem bardziej zanurzona w kwestiach czasu, niż mogłoby się wydawać. To dlatego, że jednocześnie właśnie myślę i piszę o czasie pewnej kategorii osób, którymi zajmuję się naukowo. To są ludzie, którzy poważnie cierpią z uwagi na deficyty czasu. Jednocześnie mają potencjalną możliwość, by mieć urlop 3 tygodniowy w jednym kawałku. Na koniec mojego pobytu tutaj i im zdradzę, co to za miejsce. Mogliby tu wpaść z walizką swoich zadań i zobaczyć jak to jest popracować samemu, w spokoju. Byliby oczarowani. Tak, jak ja jestem.
 
[1] por. badania opisane w książce Stefana Kleina „Czas – przewodnik użytkownika”, Warszawa 2009 oraz książce Ulricha Schnabela „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia”, Wydawnictwo MUZA SA 2014, seria SPECTRUM, s. 137 i nast. o badaniach Ernsta Pöppela.

wtorek, 4 listopada 2014

Niezwykłe Miejsce z Listy


To, co teraz robię, a właściwie gdzie jestem, też było na tej słynnej liście. Tej z „rzeczami do zrobienia w życiu”, którą ma, a w każdym razie powinien mieć, każdy człowiek liczący się ze sobą. A jednocześnie trochę sobie nie dowierzający. W każdym razie wolący zapisać, czarno na białym, co ma do zrobienia w życiu.
 
To, gdzie teraz jestem, jest na tej liście, obok przebiegnięcia Maratonu (wykonane), głodówki (wykonane) i innych „wykonanych” bądź „jeszcze niewykonanych”. Tyle, że sądziłam, że przybędę tu w innym celu i na mocno krócej, niż 30 dni. Miałam przyjechać do takiego  miejsca „kiedyś”. I to raczej w ramach wakacji, a nie najintensywniejszej pracy. Jednak stało się inaczej.
 
Zaczęło się dość banalnie: od zaległości. Mam książkę do napisania. Właściwie ją napisałam, ale brakuje mi 5 %. Zaś z książką to jest tak, że póki nie masz całej, to w zasadzie wszystko jedno, czy masz już 95 % czy dopiero 1% - jest po prostu nieskończona. A trudno pracować nad taką złożoną sprawą, tą w książce, „po godzinach”, czyli po powrocie z wykładów albo z wydziału architektury, gdzie załatwiałam jakąś sprawę związaną z pozwoleniem na budowę wieżowca w puszczy, dla klienta. Trudno pracować „po godzinach”, kiedy w domu mi tak ktoś cudnie gotuje, jak Najmilszy, zaprasza na długą kolację z jeszcze dłuższymi rozmowami, a potem trzeba jeszcze oddać z kolei psu co pieskie – innymi słowy iść się pobawić z Zachą. Mimo, że jest wielka, to mentalnie jest jeszcze małym pieskiem i trzeba jej i zabawy i czułości.
 
Tak czy inaczej w tych okolicznościach domu i przyrody, nie da się skończyć książki, nawet jeśli „prawie” gotowa. Zwłaszcza, że, sprzecznie z zasadami logiki, a zgodnie z zasadami psychologii, to te 5 % wydaje się wyraźnie trudniejsze i jakby większe, niż te 95% zrobione. Przy Wielkim i Poważnym Zadaniu człowiek ma obawy przed jego skończeniem. Nieskończenie zawsze jeszcze daje ochronę: „no przecież pracuję nad tym”, a skończenie oznacza: „Teraz będę się musiał z tym pożegnać, wysłać to w świat, wystawiając na ludzkie oczy i poniewierkę na ich językach”.

Mam nadzieję, że dość jasno nakreśliłam sytuację i czytelnik zrozumie moc mego objawienia pewnego ranka: trzeba odłożyć wszystko i zniknąć. Żeby wziąć się za bary z tą „pięcioprocentówką”. Która ma wielką głowę, wielkie oczy i wielkie kły. Nie dać się jej zjeść, a przeciwnie: skonsumować ją metodą „zjadania całego słonia”, czyli po plasterku. Żadne „izolowanie się” w bibliotece (studenci, znajomi, koledzy z pracy) ani w domu (mąż, koty, pies, świeże powietrze w jesiennym ogrodzie) nie przyniesie skutku. Muszę wyjechać. I postanowiłam, że wyjadę tam, gdzie zamierzałam (było na liście). Nie miałam żadnego adresu – tylko jasność co do tego, co to za miejsce. Dopasowałam jakiś adres, po krótkich poszukiwaniach w Internecie i oznajmiłam rzecz wspólniczce drogiej, dobrze mi życzącej.

-   Gdzie to jest? – pyta wspólniczka
- A, nie ma tak, zgadnij. Masz trzy strzały. Podpowiem tylko, że jadę pisać – zna mnie nieźle, ale nie ma bola, nie zgadnie, pomyślałam.
- Do (…) [tu pada nazwa państwa, do którego zwykle jeżdżę pisać, myśleć, wakacjować, po górach chodzić, wino pić i małże przełykać, z jedną Ważną Panią]

- Nie tym razem – śmieję się, bo wiedziałam, że pomyśli najpierw, że tam!

- Do SPA? – trochę zaskoczona, a nawet jakby zawiedziona, że tak nieoryginalnie

- Ja pracować jadę, a nie byczyć się!

- Jakiś surviwal? – ożywiła się trochę, bo jej zdaniem to by do mnie zdaje się dużo bardziej pasowało, niż hotel z plażą.

Musiałam się sekundę zastanowić
Można by poniekąd tak to nazwać – odpowiedziałam z wahaniem.
- No, dobra, to gdzie jedziesz? – miało być 3 strzały, były, więc czas na informację.

- (…) [tu pada określenie tego miejsca] – Tylko zachowaj to dla siebie – zastrzegam, choć nie do końca wiem dlaczego.

- ...I tak by mi nikt nie uwierzył… - odpowiada, z lekko uchyloną paszczą.

c.d.n.

p.s. uprasza się osoby, którym wiadomo, gdzie jestem, o niezdradzenie tego faktu w komentarzach. To samo dotyczy tych, którzy się domyślą przed 30 listopada. A 30 listopada ogłoszę, gdzie jestemJ