To nie ja odwiedzam Księżyc,
to mnie odwiedzają na Księżycu.
Czternasty dzień w Miejscu
z Listy, a jutro mija połowa mojego czasu tutaj. Przysługują mi więc odwiedziny.
Dziś nie pracuję. Medytuję nad tym, co za mną, w tym Miejscu z Listy i nad tym
co przede mną, w tym Miejscu. Taka jedna „niedziela” w miesiącu. Czuję się
świątecznie: wraz z Najmilszym przybywa nowa kawa, nowa czekolada i możemy
wypić wino do obiadu, Najmilszy symbolicznie, ale tu dziś symbole są okropnie
ważne. Dwie godziny: Najmilszy składa mi dary, a ja odwdzięczam się mu słoikami
z buraczkami robionymi na trzy różne sposoby, słoikami ze smażonymi i duszonymi
warzywami, „chrupiącymi sosami” z ogórka, co by to nie było. Jest też miód
malinowy, tutejszy hit i rarytas wymiatany szybko z koszyków, jak tylko się
pojawią. Żeby była jasność: ręki nie przyłożyłam do wykonania tych
smakowitości. Autorem ich jest… no dobrze, to się okaże 30 listopada.
Ciepło i smacznie, liśćmi i
ogniem, pachnie zza okna. Gawędzimy sobie o filozofii prawa, co dla Najmilszego
(który nie jest prawnikiem) musi być pewnego rodzaju nowością i wyzwaniem.
Stopniowo przechodzimy do filozofii życia i tu mamy sobie po równo sporo do
powiedzenia.
Wkrótce widzę światła
odjeżdżającego samochodu, wyłamuję z tabliczki kostkę czekolady i siadam
dokończyć dumanie nad tyłem i przodem czasu, w którym akuratnie tkwię.
Jutro minie połowa czasu.
No to żarty się skończyły.
Czy ktoś wie, gdzie ja
jestem?
…
p.s. Nie, nie osadzono mnie
na miesiąc w więzieniu. To ślepa uliczka:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz