(zobacz poprzedni post)
Dziś zaczęłam drugi tydzień pobytu w Mijescu z Listy.
Po 10
godzin dziennie zajmuję się jedną pracą. To jest możliwe dlatego, że nie muszę
zajmować się niczym innym: jedzenie dostaję pod nosek, dwa razy dziennie, o
tych samych godzinach. Przerwy robię na kawę (tego czasu nie wliczam do tej
dziesiątki, więc można powiedzieć, że piszę 10 godzin netto). I jeszcze przerwy robię na wąchanie słonecznego
lub deszczowego powietrza przez okna połaciowe w dachu. I na spacery po okolicy,
fascynująco zorganizowanej, ale nie mogę powiedzieć jak, bo za wcześnie
jeszcze, żeby zdradzić, gdzie jestem.
Nikt się
mną nie interesuje, bo wszyscy wiedzą, po co tu przyjechałam i że nie szukam towarzystwa
ani zajęcia. Nawet przestrzeń mam wydzieloną bardziej własną niż inni. Takim
rezydent – duch. Co zresztą gdzie jak gdzie, ale tu nie budzi zdziwienia.
Dni moje są
jednakowe - w sensie organizacyjnym. Bo intelektualnie
to prawdziwe wycieczki „dookoła świata”. A ta jednakowść dni
powoduje coś, co znam z eksperymentów dotyczących czasu, o których czytałam.
Otóż dzieje tu się tak, jak kiedy nie ma się zegarka i świat zewnętrzny przestaje ingerować
w naturalny rytm człowieka. Nb z dwóch źródeł wiem o badaniach, które dowiodły,
że jeśli człowieka całkowicie wyizolować, bez żadnego miernika czasu i
odniesienia w przyrodzie (np. w bunkrze) to jego naturalny rytm nie stanowi 24
ale z grubsza 25 godzin. To powoduje np., że eksperymentator, który dał się
zamknąć na kilkadziesiąt dni, by zrobić samoobserwację, był wysoce zaskoczony,
że pewnego dnia ekipa zeszła po niego – uważał, że jest za wcześnie o dobrych
kilka dni, czy tygodni, nie pamiętam, bo żył w cyklu 25-godzinnym. [1]
A mój –
siłą rzeczy – eksperyment czasowy wygląda tak:
Minął jeden
tydzień, przede mną trzy tygodnie.
Czuję się,
jakbym się lekko oddaliła w kosmos. Jeszcze nie na tyle, by utracić kontakt z
miarami czasu, ale na tyle daleko, by już odczuć, że go wkrotce stracę. To jest
jedno z tych odczuć z dreszczykiem emocji: jakby boję się, ale też jestem
ciekawa, co łącznie daje efekt lekko podekscytowany.
Jestem
bardziej zanurzona w kwestiach czasu, niż mogłoby się wydawać. To dlatego, że
jednocześnie właśnie myślę i piszę o czasie pewnej kategorii osób, którymi zajmuję
się naukowo. To są ludzie, którzy poważnie cierpią z uwagi na deficyty czasu.
Jednocześnie mają potencjalną możliwość, by mieć
urlop 3 tygodniowy w jednym kawałku. Na koniec mojego pobytu tutaj i
im zdradzę, co to za miejsce. Mogliby tu wpaść z walizką swoich zadań i zobaczyć
jak to jest popracować samemu, w spokoju. Byliby oczarowani. Tak, jak ja
jestem.
[1] por. badania opisane w książce Stefana Kleina „Czas – przewodnik użytkownika”,
Warszawa 2009 oraz książce Ulricha Schnabela „Sztuka leniuchowania. O szczęściu
nicnierobienia”, Wydawnictwo MUZA SA 2014, seria SPECTRUM, s. 137 i nast. o
badaniach Ernsta Pöppela.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz