sobota, 8 listopada 2014

Kosmiczny czas w Miejscu z listy (dzień 8)

Wyjechałam.
(zobacz poprzedni post)

 
Dziś zaczęłam drugi tydzień pobytu w Mijescu z Listy. 
 
 
Po 10 godzin dziennie zajmuję się jedną pracą. To jest możliwe dlatego, że nie muszę zajmować się niczym innym: jedzenie dostaję pod nosek, dwa razy dziennie, o tych samych godzinach. Przerwy robię na kawę (tego czasu nie wliczam do tej dziesiątki, więc można powiedzieć, że piszę 10 godzin netto). I jeszcze przerwy robię na wąchanie słonecznego lub deszczowego powietrza przez okna połaciowe w dachu. I na spacery po okolicy, fascynująco zorganizowanej, ale nie mogę powiedzieć jak, bo za wcześnie jeszcze, żeby zdradzić, gdzie jestem.
 
 
Nikt się mną nie interesuje, bo wszyscy wiedzą, po co tu przyjechałam i że nie szukam towarzystwa ani zajęcia. Nawet przestrzeń mam wydzieloną bardziej własną niż inni. Takim rezydent – duch. Co zresztą gdzie jak gdzie, ale tu nie budzi zdziwienia.
 
 
Dni moje są jednakowe  - w sensie organizacyjnym. Bo intelektualnie to prawdziwe wycieczki „dookoła świata”. A ta jednakowść dni powoduje coś, co znam z eksperymentów dotyczących czasu, o których czytałam. Otóż dzieje tu się tak, jak kiedy nie ma się zegarka i świat zewnętrzny przestaje ingerować w naturalny rytm człowieka. Nb z dwóch źródeł wiem o badaniach, które dowiodły, że jeśli człowieka całkowicie wyizolować, bez żadnego miernika czasu i odniesienia w przyrodzie (np. w bunkrze) to jego naturalny rytm nie stanowi 24 ale z grubsza 25 godzin. To powoduje np., że eksperymentator, który dał się zamknąć na kilkadziesiąt dni, by zrobić samoobserwację, był wysoce zaskoczony, że pewnego dnia ekipa zeszła po niego – uważał, że jest za wcześnie o dobrych kilka dni, czy tygodni, nie pamiętam, bo żył w cyklu 25-godzinnym. [1]
 
 
A mój – siłą rzeczy – eksperyment czasowy wygląda tak:
 
 
Minął jeden tydzień, przede mną trzy tygodnie.
 
 
Czuję się, jakbym się lekko oddaliła w kosmos. Jeszcze nie na tyle, by utracić kontakt z miarami czasu, ale na tyle daleko, by już odczuć, że go wkrotce stracę. To jest jedno z tych odczuć z dreszczykiem emocji: jakby boję się, ale też jestem ciekawa, co łącznie daje efekt lekko podekscytowany.
 
 
Jestem bardziej zanurzona w kwestiach czasu, niż mogłoby się wydawać. To dlatego, że jednocześnie właśnie myślę i piszę o czasie pewnej kategorii osób, którymi zajmuję się naukowo. To są ludzie, którzy poważnie cierpią z uwagi na deficyty czasu. Jednocześnie mają potencjalną możliwość, by mieć urlop 3 tygodniowy w jednym kawałku. Na koniec mojego pobytu tutaj i im zdradzę, co to za miejsce. Mogliby tu wpaść z walizką swoich zadań i zobaczyć jak to jest popracować samemu, w spokoju. Byliby oczarowani. Tak, jak ja jestem.
 
[1] por. badania opisane w książce Stefana Kleina „Czas – przewodnik użytkownika”, Warszawa 2009 oraz książce Ulricha Schnabela „Sztuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia”, Wydawnictwo MUZA SA 2014, seria SPECTRUM, s. 137 i nast. o badaniach Ernsta Pöppela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz