wtorek, 10 czerwca 2014

Był sobie świadek....


W piątek byłam zeznawać w charakterze świadka w sprawie karnej. Byłam ciekawa tego świadkowania, bo po moich badaniach naukowych, prowadzonych w sądach, inaczej patrzę na wymiar sprawiedliwości.

Sprawa ze 270 k.k. (1) (w skrócie chodziło o podrabianie podpisu). Fakty po krótce: Trzech wspólników w spółce. Podejrzewa się, że któryś z dwóch (wszędzie występowali razem) podrabiał podpis trzeciego na dokumentach.   

Kłopot w tym, że jeden z podejrzanych i ten ewentualnie podrabiany, nie dożywają procesu. Pozostaje trzeci i on jest oskarżonym w sprawie, w której zeznaję.

Jak to się stało, że jestem świadkiem? Otóż oskarżony jest w tej samej wspólnocie mieszkaniowej co ja. Często zresztą był w niej reprezentowany w niej przez drugiego, niedoszłego-zmarłego-oskarżonego. Obaj mieli „złą prasę” we wspólnocie z uwagi na niejasności przy sprzedaży mieszkań jej członkom. Poza tym pozostały przy życiu nie płaci za swoje lokale i wspólnota się z nim procesuje.

W chwili gdy mam zeznawać, spór nadal trwa. W zasadzie jestem kimś na kształt łącznika – mediatora, między oskarżonym, a wspólnotą. Z mojego punktu widzenia orzeczenie w sprawie karnej jest całkowicie obojętne. Nie jestem zainteresowana w żadnym wyniku – ani uniewinnieniu, ani skazaniu. Za to jestem bardzo zainteresowana, jak będzie wyglądała rozprawa.

Dla nieuświadomionych: świadek ma zeznawać o faktach. Czyli nie jakie są jego opinie lub co słyszał, lecz co WIE o faktach. Nastawiam się na takie właśnie zeznawanie. Sprawa jest stara i sądzę, że będę zeznawać kilka minut, ponieważ dobrze pamiętam tylko to, co miało znaczenie, w związku z tą sprawą, dla wspólnoty. Idę.

Zaczyna się rozprawa. Najpierw wyjaśnienia składa oskarżony, potem jestem wywołana, by stanąć przed barierką. (komentarze i myśli niewypowiedziane na głos podczas zeznawania, odnotowałam na karmelowo):

- Czy wie Pani o co chodzi w sprawie? – pyta sędzia

- Drogą eliminacji, ponieważ to jedyna sprawa, z którą mogę mieć do czynienia jeśli oskarżonym jest X, a ponadto widziałam na wokandzie, którego przepisu dotyczy oskarżenie.

- To proszę.

- Pamiętam tylko kilka faktów, ponieważ z mojego punktu widzenia zdarzenia te miały miejsce sto pięćdziesiąt lat temu.

- Proszę mówić konkretnie. To idzie do protokołu i później nie będzie wiadomo, czy mówi Pani dosłownie, czy w przenośni.

Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością będzie wiadomo, że to przenośnia - myślę. Oczywiście nie dzielę się tą uwagą z sądem. Zwłaszcza, że mam wrażenie, że sędzia uznał to co powiedziałam za zbyt „wyluzowane”, może nawet aroganckie.

- To było dawno - poprawiam.

Jednocześnie mam w głowie, że użycie sformułowania „Z mojego punktu widzenia było to 150 lat temu” daleko lepiej oddaje moje pamięciowe zaangażowanie w sprawę, co może rzutować na ocenę stopnia szczegółowości zeznań, niż jak powiem, że to było „dawno”. Waham się, czy nie wyjaśniać tego sędziemu, ale uznaję, że potraktowałby to jako wchodzenie w polemikę. To nie jest rola świadka, więc zmilczam.

- Proszę dalej - sędzia

- Oskarżony X i nieżyjący Y przymierzali się do remontów w kamienicy, w której kupiłam mieszkanie. Zakwestionowałam możliwość ich wykonywania bez zgody większości właścicieli. X i Y zaprosili mnie na spotkanie i pokazali operat, z którego wynikało, że kamienica jest w złym stanie. Poprosiłam o kopię tego operatu i dostałam egzemplarz (lub jego kopię). Wynikające z niego informacje były dość „szokujące”, a na pewno nieznane innym nabywcom lokali, więc przedstawiłam je na zebraniu wspólnoty. Był tam wtedy też Y, jako reprezentant X.

Jakiś czas potem otrzymałam list, podpisany przez prezesa spółki w której X i Y byli wspólnikami, Pana Z. Było to żądanie zwrotu operatu. Odmówiłam listownie, wskazując, że egzemplarz został mi podarowany, jako dokument uzasadniający remonty. Ponownie dostałam takie wezwanie i ponownie, listownie, odmówiłam.

Po jakimś czasie otrzymałam telefon. Wspólnik Z przedstawił się i upewnił się, że to ja wysłałam do niego listy „w sprawie jakiegoś operatu”. Potwierdziłam, wskazując, że to są jedynie moje odpowiedzi na jego wezwania. Był zaskoczony. Powiedział, że nie ma nic wspólnego z kamienicą F, niczego do mnie nie wysyłał i czy mogłabym mu pokazać tenże operat, bo on w ogóle nie wie, o co może chodzić. Umówiłam się na spotkanie z jego synem (jak się okazało, chodziliśmy kiedyś do szkoły, ale nie utrzymywaliśmy kontaktów i nie mógł mnie poznać po obecnym nazwisku). Syn obejrzał operat, zapytał, czy chcę go zostawić. Odpowiedziałam, że owszem, bo w sumie już wszyscy odkryliśmy, jaki jest stan kamienicy. Pokwitował odbiór, obejrzał listy, które dostałam, stwierdził, że podpis na listach nie należy do jego ojca i czy zgodzę się zeznawać w prokuraturze. Zgodziłam się i zeznawałam. Na kolejnym zebraniu wspólnoty wspólnik Y wezwał mnie publicznie do oddania operatu, a ja mu odpowiedziałam: „Oddałam go temu, kto był podpisany na liście, a samym podpisem może zajmie się prokuratura”.

- Dlaczego Y miałby tak postąpić? – pyta sędzia.

- Nie wiem. Mam swoje zdanie na ten temat, ale to przypuszczenia, a nie fakty.

- To proszę się podzielić przypuszczeniami.

Myślę: Tego się nie spodziewałam. Opinia jest trudniejsza do wyłożenia, niż te kilka faktów, a na dodatek wymagałaby, dla swojego uzasadnienia szerszego opisania tła sprawy. Zacukałam się: podać opinię, czy najpierw całe tło, które ją uzasadnia? Przypominam sobie jednak, co mówili sędziowie cywiliści: że chcą pytać o okoliczności towarzyszące, bo to umieszcza sprawę w kontekście. To im bardzo pomaga i czują się niekomfortowo, kiedy nie mają na to czasu, bo wokanda goni. Na tej wokandzie jest czas: to ostatnia rozprawa tego dnia. Z szacunkiem patrzę na sędziego: chce szukać prawdy posuwając się śladem opinii świadków, bo a nuż mu coś podsuną. Sama opinia świadka nie jest dowodem, ale może nakierować na coś, co trzeba w sprawie zbadać. Ponadto widzę, że sędzia wacha się, czy jestem wiarygodna. Chce to przetestować, słuchając, jaką opinię zbudowałam i czy potrafię ją uzasadnić. Na marginesie dostrzegam, że nie odpowiada mu mój głos. Wielu osobom nie odpowiada, bo jest donośny i przez to konfrontacyjny. Żebym nawet poprosiła o dwa kilo jabłek na targu, to brzmi to prawie jakbym wszczynała awanturę. To nie sprzyja wiarygodności. A szkoda, bo z wiekiem moje opinie są coraz bardzie wyważone. Można powiedzieć, że mam teraz bardzo „kubistyczne” spojrzenie na sprawy, czyli uwzględniające więcej perspektyw patrzenia na sprawę.

Żeby była jasność: to nie ma nic wspólnego z konstatacją, że „sędzia mnie nie lubi”. Każde „lubi”, „nie lubi” w relacji sędzia – strona, jest infantylne. Sędzia ma setki spraw. Weź i „lub”, ewentualnie „nie lub” setek osób, które przewijają ci się przez salę rozpraw. Za to czuję, że on uważa, że jestem zbyt pewna siebie i że mam podstawy być stronnicza. Dobra, idę dalej.)

- Wspólnik Y wielokrotnie kręcił i mijał się z prawdą. Chciał wspólnocie wmówić najpierw, że musi zapłacić za ten operat, potem znów twierdził, że spółka go zamówiła i usiłował go wspólnocie sprzedać…. – co to ma do rzeczy, myślę, jednocześnie zeznając - zaczęłam od d….y strony. Wyjęłam jakiś fakt ze środka, który się sam, poza całością kontekstu, kupy nie trzyma. Kontynuuję chwilę, przytaczając fakty, które wskazują, że Y był oszustem.
Sędzia w pewnym momencie, kiedy się zawiesiłam od tego jednoczesnego myślenia, mówi:

- Ta teza się nie broni. Po co Z chciałby zobaczyć operat, który go nie dotyczy?

Podoba mi się to zdanie. Kolejny punkt dla sędziego. Pierwszy był za poszukiwanie tła sprawy. Drugi za wyważenie: nie mówi, że moje uzasadnienie jest kiepskie, tylko „teza się nie broni”. Bezosobowo. Pewnie wie, że krytykowanie osoby, a nie jej działania, powoduje tylko, że osoba się zamyka i przybiera pozę obronną, a wtedy już nic się człowiek sensownego od niej nie dowie. Wie to z doświadczenia czy ze szkoleń? Chętnie bym zapytała, ale to oczywiście nie wchodzi w grę, zza barierki dla świadków.

Uświadamiam sobie, że sędzia może myśleć, że ja twierdzę że oskarżony X (lub nieżywy Y) podrobili podpis. A to nie tak. Ja twierdzę jedynie, że wysoce prawdopodobne jest, bo wynika to z faktów i doświadczenia życiowego, że Z nie podpisał się sam i nie znal tych pism. Lub że podpisał dokumenty, które mu podsunięto, nie czytając ich. To jest też możliwe.

Tymczasem uwaga sędziego „Po co Z chciałby zobaczyć operat, który go nie dotyczy?” i ta o „niebroniącej się” tezie, naprowadza mnie na właściwe tory:

- Gdybym ja dostała listy, w których ktoś pisze, że nie odda mi jakiegoś operatu, to zadzwoniłabym, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. I zapewne chciałabym zobaczyć ten operat.

Wiem, że obraz przemawiałby mocniej, gdybym postawiła pytanie: „czy Pan sędzia, dostając taki list, nie zainteresowałby się o co chodzi i nie chciał zobaczyć operatu?”. Jednak stając wobec sądu, nie powinno się odwoływać bezpośrednio do sędziego. Taki zwyczaj.

Przychodzi mi do głowy jeszcze nośniejsza ilustracja sytuacji. Ale milczę, bo równocześnie zaskakuje mnie inna myśl: X siedzi na ławie oskarżonych. Jeśli nie ma innych dowodów, to bez nieżyjących Y i Z, kwestii podrobionego podpisu właściwie nie da się rozstrzygnąć. (Ratunkiem biegły grafolog, ale nie wiem, może jakieś przeszkody były w jego wykorzystaniu lub jego opinia nie była jednoznaczna?). Trzeba by zapytać o to wszystko także tych nieżyjących. Zobaczyć na żywo co i jak mówią w tej sprawie. Myślę, że sędzia może myśleć to samo i to jest „miękką” przesłanką do uniewinnienia oskarżonego. Nawet wobec istnienia świadka. I w tym miejscu zaczynam rozumieć różnicę między prawdą w sądzie, a prawdą faktów. Jestem przekonana, że Z nie podpisał tych dokumentów lub nie podpisał ich świadomie. Był tak autentyczny w pytaniach „o co mi chodzi z tym operatem”, że nie ulegało wątpliwości, że jest zaskoczony sytuacją. Krąg podrabiających mógł składać się tylko z X i Y, bo tylko oni kombinowali z kamienicą F. i starali się występować jako spółka, żeby się uwiarygodnić jako wykonujący ewentualny remont. Choć na koszt właścicieli. Nikt inny nie miał informacji o sprawie, ani interesu, by się nią zajmować. Jednak rozumiem, że sąd nie zna tych faktów i przemawia do mnie to, że nie chce orzec winy nie widząc i nie słysząc X i Z.

Pomijam więc ilustrację, która mi przychodzi do głowy i której użyłabym, gdybym koniecznie chciała dowodzić swojej racji: Otóż wyobraźmy sobie dwie sytuacje: że Z podpisał listy. I że Z nie podpisał listów.

Gdyby podpisał, to w jakim celu dzwoniłby do mnie i udawał, że nie podpisał? Nawet, gdyby chciał sobie „preparować świadka” na jakieś potrzeby mi nie znane, to machnąłby pewnie ręką, gdyby się dowiedział, że chodziłam z synem do szkoły – bo to może już rzutować na wiarygodność świadka jako niezależnego.

Gdyby nie podpisał listów, to czy otrzymując jakieś listy z informacją, że nie oddam mu jakiegoś operatu, o którym on nic nie wie, mógłby machnąć ręką? Stwierdzić: to mnie nie dotyczy. No, chciałabym zobaczyć któregoś z czytelników, który by tak zareagował…

Nie odrysowywałam przed sądem tych ilustracji. Dowiedzenie autentyczności przytaczanych faktów nie przesądziło by, czy oskarżony jest winny czy nie. (może drugi wspólnik podrobił podpis? Może nikt nie podrobił, a tylko podsunięto Z ten list do podpisu z plikiem innych papierów i on w zaufaniu wszystko podpisał bez czytania?).

Skończyłam zeznawać. Moim zdaniem sędzia nie uznał mojej tezy za wiarygodną. Słusznie, w świetle tych przypadkowo wybranych z całości tła okoliczności, które poznał i bez tych ilustracji, które mu darowałam. Nie wiem, jakie zapadło orzeczenie. Za to kiedy wyszłam, zdarzyło się coś jeszcze, co jest ważne na styku prawa i psychologii:

Po pierwsze, jak zdałam sobie sprawę, że mówię prawdę i mam rację, a jednocześnie prawdopodobnie sąd nie uznał mnie za wiarygodną, to poczułam ukłucie. Nie wiem, czy to było ukłucie złości, zażenowania, oburzenia, czy jakiekolwiek inne, ale odczulam je, mimo iż RACJONALNIE wiedziałam, dlaczego sędzia mógł nie dać wiary temu, co mówię. Odnotowuję odkrycie: mimo, iż rozumiemy działanie źle nas oceniającego, nie możemy się oprzeć uczuciu zażenowania, czujemy się urażeni!

Po drugie, nagle przypomniałam sobie jaki jeden fakt uwiarygodniał moją tezę. I to nie tezę, że Z nie podpisał dokumentów, ale tezę, że dokumenty podpisać X lub Y. Otarłam się o ten fakt, w pamięci, ale w krótkiej burzy, jaka się rozhulała w mojej głowie, kiedy sędzia zapytał o opinie i wnioski, tylko przypomniałam sobie ten fakt i nie uznałam wtedy, ze jest kluczowy.

Otóż, na tym kolejnym zebraniu, kiedy Y znów zażądał operatu i kiedy mu odpowiedziałam, że „oddałam temu, kto się podpisał i sprawą się zajmie prokurator”, Y, zwykle opanowany, spurpurowiał i wpadł w furię. Zaczął się miotać i odgrażać, aż inni go powstrzymali i ucichł, dość szybko zresztą, orientując się pewnie, że taka reakcja mówi sama za siebie.

Zapomniałam o tym… Ilu świadków, wychodząc z sali sądowej, przypomina sobie istotny dla rozstrzygnięcia fakt?...

Dzięki rozmowom z sędziami, nauczyłam się rozumieć konieczną różnicę między prawdą faktów i prawdą w sądzie – bez uszczerbku dla żadnej z nich. Po prostu istnieją dwie i jest to normalne. Ta pierwsza opuszcza salę sądową niewykryta, odchodząc wraz ze świadkami, którzy nie przypomnieli sobie na czas istotnych faktów, coś pominęli, nie przyszło im do głowy, że coś jest ważne. Rozumiem sędziów, jaki muszą mieć dylemat, próbując zbliżyć te dwie prawdy do siebie maksymalnie, na tyle, na ile pozwala im procedura.

_____________
w poprzedniej wersji posta omyłkowo podalam 127 k.k.

4 komentarze:

  1. 127 kk to zdrada stanu;)
    A sam fakt toczenia tego procesu mnie zadziwia. W znanych mi sprawach o sfałszowanie podpisu kończyło się umorzeniem, jeśli nie udało się w postępowaniu przygotowawczym ustalić, kto nakreślił sfałszowany podpis (samo ustalenie, że ktoś go sfałszował, nie wystarczało). Jeśli nie było opinii grafologicznych...
    ...to ja nie bardzo wiem jak prokurator wyobrażał sobie udowodnienie komuś winy. Chyba, że zarzut był inny niż sfałszowanie, ale wciąż to dziwne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak dla czystości, bo o opinii biegłego GRAFOLOGA mowa jest również w poście: biegły GRAFOLOG jest specjalistą z zakresu "psychologii pisma ręcznego" i na pewno nie ustali, czy dany podpis został nakreślony przez konkretną osobę, ani też tego nie wykluczy; przy identyfikacji osoby na podstawie pisma ręcznego posługujemy się opinią biegłego z zakresu badania pisma ręcznego, czyli biegłego GRAFOSKOPA.

      Usuń
    2. Dobrze wiedzieć. Szczerze mówiąc nawet nie przypuszczałam, że istnieje taki biegły.

      Usuń
  2. No tak, to zdecydowanie nie była zdrada stanu:) Poprawiłam, z odpowiednią adnotacją w przypisie, żeby było jasne, skąd komentarz bartoszcze.

    Opisałam sytuację z punktu widzenia wrażeń świadka quazi-laika. „Quazi” – bo jestem prawnikiem - lecz cywilistą absolutnym, z k.k. i k.p.k. miałam do czynienia 15 lat temu, więc w zakresie prawa karnego jestem laikiem aż miło, z wyjątkiem kilku interesujących mnie materialno-karnych regulacji pozakodeksowych.

    Skonfrontowałam moje wrażenia jako świadka, z wynikami moich badań. Oczywiście na zasadzie ciekawostki, bo badania dotyczą wymiaru sprawiedliwości w sprawach cywilnych, a świadkowałam w karnej i to doświadczenie nie może w żadnej mierze być włączone do badań.

    Ważne jest, że post ma charakter „wrażeniowy” – nie miałam dostępu do akt, nie wiem, czy był powoływany biegły, jakie były wyniki postępowania przygotowawczego, ani jak brzmiał akt oskarżenia. Ba, nawet nie wiem, jakie zapadło orzeczenie i nie będę pytać o to oskarżonego.
    Podkreślam te fakty, ponieważ nie chcę, aby moje wrażenia były podstawą oceny tego postępowania karnego na jakimkolwiek etapie w sytuacji, w której ja zetknęłam się ze sprawą tylko na odcinku 20-minutowego zeznawania w charakterze świadka:)

    OdpowiedzUsuń