To, co teraz robię, a właściwie
gdzie jestem, też było na tej słynnej liście. Tej z „rzeczami do zrobienia w
życiu”, którą ma, a w każdym razie powinien mieć, każdy człowiek liczący się ze
sobą. A jednocześnie trochę sobie nie dowierzający. W każdym razie wolący zapisać,
czarno na białym, co ma do zrobienia w życiu.
To, gdzie teraz jestem, jest na
tej liście, obok przebiegnięcia Maratonu (wykonane), głodówki (wykonane) i
innych „wykonanych” bądź „jeszcze niewykonanych”. Tyle, że sądziłam, że
przybędę tu w innym celu i na mocno krócej, niż 30 dni. Miałam przyjechać do
takiego miejsca „kiedyś”. I to raczej w
ramach wakacji, a nie najintensywniejszej pracy. Jednak stało się inaczej.
Zaczęło się dość banalnie: od zaległości. Mam książkę do napisania. Właściwie ją
napisałam, ale brakuje mi 5 %. Zaś z książką to jest tak, że póki nie masz całej,
to w zasadzie wszystko jedno, czy masz już 95 % czy dopiero 1% - jest po prostu
nieskończona. A trudno pracować nad taką złożoną sprawą, tą w książce, „po
godzinach”, czyli po powrocie z wykładów albo z wydziału architektury, gdzie
załatwiałam jakąś sprawę związaną z pozwoleniem na budowę wieżowca w puszczy, dla
klienta. Trudno pracować „po godzinach”, kiedy w domu mi tak ktoś cudnie
gotuje, jak Najmilszy, zaprasza na długą kolację z jeszcze dłuższymi rozmowami,
a potem trzeba jeszcze oddać z kolei psu co pieskie – innymi słowy iść się
pobawić z Zachą. Mimo, że jest wielka, to mentalnie jest jeszcze małym pieskiem
i trzeba jej i zabawy i czułości.
Tak czy inaczej w tych okolicznościach domu i
przyrody, nie da się skończyć książki, nawet jeśli „prawie” gotowa. Zwłaszcza,
że, sprzecznie z zasadami logiki, a zgodnie z zasadami psychologii, to te 5 %
wydaje się wyraźnie trudniejsze i jakby większe, niż te 95% zrobione. Przy
Wielkim i Poważnym Zadaniu człowiek ma obawy przed jego skończeniem. Nieskończenie
zawsze jeszcze daje ochronę: „no przecież pracuję nad tym”, a skończenie
oznacza: „Teraz będę się musiał z tym pożegnać, wysłać to w świat, wystawiając
na ludzkie oczy i poniewierkę na ich językach”.
Mam nadzieję, że dość jasno
nakreśliłam sytuację i czytelnik zrozumie moc mego objawienia pewnego ranka: trzeba
odłożyć wszystko i zniknąć. Żeby wziąć się za bary z tą „pięcioprocentówką”.
Która ma wielką głowę, wielkie oczy i wielkie kły. Nie dać się jej zjeść, a
przeciwnie: skonsumować ją metodą „zjadania całego słonia”, czyli po plasterku.
Żadne „izolowanie się” w bibliotece (studenci, znajomi, koledzy z pracy) ani w
domu (mąż, koty, pies, świeże powietrze w jesiennym ogrodzie) nie przyniesie
skutku. Muszę wyjechać. I postanowiłam, że wyjadę tam, gdzie zamierzałam (było
na liście). Nie miałam żadnego adresu – tylko jasność co do tego, co to za
miejsce. Dopasowałam jakiś adres, po krótkich poszukiwaniach w Internecie i oznajmiłam
rzecz wspólniczce drogiej, dobrze mi życzącej.
- Gdzie to jest? – pyta wspólniczka
- A, nie ma tak, zgadnij. Masz
trzy strzały. Podpowiem tylko, że jadę pisać – zna mnie nieźle, ale nie ma
bola, nie zgadnie, pomyślałam.
- Do (…) [tu pada nazwa państwa,
do którego zwykle jeżdżę pisać, myśleć, wakacjować, po górach chodzić, wino pić
i małże przełykać, z jedną Ważną Panią]
- Nie tym razem – śmieję się, bo
wiedziałam, że pomyśli najpierw, że tam!
- Do SPA? – trochę zaskoczona, a
nawet jakby zawiedziona, że tak nieoryginalnie
- Ja pracować jadę, a nie byczyć
się!
- Jakiś surviwal? – ożywiła się
trochę, bo jej zdaniem to by do mnie zdaje się dużo bardziej pasowało, niż
hotel z plażą.
Musiałam się sekundę zastanowić
- Można by poniekąd tak to nazwać
– odpowiedziałam z wahaniem.
- No, dobra, to gdzie jedziesz? –
miało być 3 strzały, były, więc czas na informację.
- (…) [tu pada określenie tego
miejsca] – Tylko zachowaj to dla siebie – zastrzegam, choć nie do końca wiem
dlaczego.
- ...I tak by mi nikt nie uwierzył…
- odpowiada, z lekko uchyloną paszczą.
c.d.n.
p.s. uprasza się osoby, którym
wiadomo, gdzie jestem, o niezdradzenie tego faktu w komentarzach. To samo
dotyczy tych, którzy się domyślą przed 30 listopada. A 30 listopada ogłoszę,
gdzie jestemJ