- to jest mój felieton opublikowany w "Giełdzie nieruchomości" w 2009 r. -
Ukraść z galerii czy z muzeum
byłoby banalnie. Poza tym galeria jest
sklepem. Szlachetniejszym może, niż mięsny, ale jednak sklepem. Ukraść stamtąd
obraz to tak, jak ukraść adidasy z obuwniczego: jest cena, jest zysk, jest
paragraf. A żeby kraść z muzeum
musiałabym być fachurą w branży. Inaczej, zamiast się nacieszyć przewrotną filozofią
całej akcji, tłumaczyłabym się gęsto na komisariacie. Dlatego „ukradłam” obraz
z kawalerską fantazją. Z kawiarni.
Boczna uliczka, cichutko, schludnie,
słonecznie. Zakamuflowana kawiarnia, która nocą jest mocniej jazzowo – klubowa.
Teraz zachęca stolikiem kawowym w witrynie. Zamawiam kawę i rozglądam się. Mam
oko na dwa światy.
Po lewej ulica. Można gapić się
na nielicznych przechodniów. Pusto, więc wolniej idą, swobodniej rozmawiają.
Łatwiej śledzić wątek ich opowieści. Nie ma zagłuszającego pomruku tłumu.
Po prawej wnętrze kawiarni. Stylizowane
na taką samą ulicę, tylko ciemniejszą, dekadencką. Latarnie ustawione na środku
tlą się pomarańczową i różową żarówką. Jest też
smaczek dla zbieracza – kolekcjonera. Obrazy wszelkiej maści. Niektóre
to okropa (jak mawiał mój Dziadek), inne pyszne (tak też mawiał). Szczególnie
jeden zwraca moją uwagę. Jest jak lekarstwo na depresję. Inaczej mówiąc „na
spokojność”. Na obrazie mały pokój. Dawno nie malowany, ciemnawy, bez wyróżniających
się mebli. Po prawej, profilem do widza siedzi mężczyzna i gra na pianinie. Po
lewej czerwony fotel – ach, jaka nasycona czerwień! W fotelu siedzi dziewczyna,
z nogami podkulonymi dokładnie tak samo, jak ja podkulam, kiedy czytam.
Na zewnątrz znów głosy. Jak się kogoś
podsłuchuje, to przychodzi nieodparta ochota zerknąć sobie na niego. Hecne
typy. Robię zdjęcie, udając, że to gołębiom przyczajonym naprzeciwko.
Swoją drogą te gołębie muszą być
zachwycone. Siedzą w nietypowych, zamurowanych oknach. Jest szeroki, wygodny gzyms,
a jednocześnie nikt ich nie zaskoczy od środka, bo tam cegły, zamiast szyb.
Łyk kawy i wracam wzrokiem do
kawiarni. Reprodukcja PRL-owskiego plakatu z hasłem uprzejmie i szybko
obsługujemy ludzi pracy”. Wchodzi turysta. Patrzę na niego jak tubylec na
turystę. Jestem pierwszy raz w tym mieście, ale czuję się jakbym była tu od
nadania praw miejskich.. Miasto zastrzeliło
mnie, choć przecież nie przybywam z byle-kąd, bo z Krakowa. Poznań doskonały.
Zorganizowany. Twórczy.
Zwykły jarmark zrobiony z
pazurem. Sprzedają „szare kluchy” i kapustę – pycha! Że też można zrobić
atrakcję z czegoś „szarego”. O ileż to bardziej soczyste i pomysłowe, niż
smażone kiełbaski!
Zamiast pospolitego, na takich
jarmarkach, „grzańca” jest degustacja austriackich win, prowadzona, a jakże,
przez Austriaków. Wino serwuje się w szklanych kieliszkach. Za kaucją można ten
kieliszek obnieść po całym rynku – człowiek się czuje bardziej cywilizowany,
popijając ze szkła zamiast z plastików.
Są też osobliwe osobistości czyli
pan W.C.ejrowski. Rozdaje fantazyjne autografy w książkach podróżniczych. Nie
znoszę gościa, mając w pamięci jego „WC kwadrans”, ale książki ma genialne. Biorę
autograf dla teściowej. Nie ma mowy, żebym wzięła dla siebie, bo w pobieraniu
autografów widzę coś wierno – poddańczego. Brrr….
Mówię mu obie te rzeczy, o nielubieniu
i o geniuszu. Przyzwyczajony do uwag słodko-kwaśnych… W mieście rozwieszono plakaty: „Zakaz
Cejrowania”. Zakładam, że to przewrotna autopromocja.
Tymczasem sam zainteresowany –
luzik. Zanim się obejrzałam, popija z mojego kieliszka. Normalnie taka
„familiarność” by mną wstrząsnęła. Nie pożyczam sukienek od koleżanek, nie daję
„gryza” kanapki, nie jem wspólnym
widelcem, nie mówiąc o żłopaniu ze wspólnego kieliszka. On to wykonał z
wdziękiem, że bez szemrania dopijam niezużyte wino. Nawet skoczyłam do Austriaków
po porcyjkę czerwonego wytrawnego dla pana C. Pomysł na życie to on ma. I za to
– o! za to – go lubię.
Stary Browar. Nie wypada mówić o
centrach handlowych, jak o atrakcjach miasta? Stary Browar jest czymś więcej,
niż zorganizowanym skupiskiem sklepów. Wchodzi się nadal jak do fabryki, więc
bardziej jak do muzeum, niż na zakupy. Sporo drewna na podłodze, jak na takie
centrum. I odsłoniętych cegieł. Drobiazgów, formalnie do niczego, stricte
handlowego, nie potrzebnych – prócz tworzenia atmosfery: kola staro-rowerowe u
sufitu, tabliczki z napisami ostrzegawczymi sprzed trzydziestu lat, o hecnych,
ale i filozoficznych treściach „Chodzenie z otwartym światłem surowo wzbronione”.
Nawet księgarnia z wejściem od dziedzińca nietypowa, jak wystawa albo laboratorium.
Restauracje też jakieś takie niesieciowe. W jednej z nich, biało – popielatej, kosze
zielonych jabłek. Prawdziwych. Pachną.
Dopijam kawę w mojej jazzowej
kawiarni. Barman jak widziadło lub poeta: dyskretny, milczący, głęboko za
barem. Jego pociągła, nieco zapadnięta twarz przypomina mi smutnego Frankensteina.
Rozliczam się przy kontuarze, biorę wizytówkę. Wychodzę.
Prawie. Jeszcze, zaglądam za winkielek,
do części kawiarni odgrodzonej murkiem (imitacja starej uliczki!) od baru.
Zdejmuję ze ściany TEN obraz. Czytająca w czerwonym fotelu. Czekam, czy mnie
grom nie trzaśnie.
Nie trzaska. Podchodzę do drzwi
razem z obrazem. Że niby chcę popatrzeć na niego w świetle dnia. W kawiarni
żadnego ruchu. Klient, który czyta przewodnik, nie zwraca na mnie uwagi.
Podobnie baśniowy kelner. To idę. No, idę po prostu. Normalnie gwizdnęłam
obraz.
Siedzę w samochodzie. Dzwoni
Anka. Gadamy i pyta, com taka podekscytowana.
- Ukradłam sobie obraz z kawiarni - Chyba żartujesz? Wie, że nie żartuję.
„Czytająca w fotelu” jest taka…spokojna. Prawdopodobnie właśnie tworzę jej, anonimowej,
historię.
W Krakowie ustawiam obraz na
szerokiej ramie lustra. Czerwień fotela to idealnie czerwień ściany. A przecież
odcieni czerwieni jest masa. Patrzę z radością. Trudno mi się będzie z nim
rozstać? Może, ale na tym polega cala „piękna afera”. Wyciągam wizytówkę
kawiarni z portfela. Piszę list:
„Szanowny Panie. Uprzejmie
donoszę, że gwizdnęłam Państwu obraz. Oczywiście na kilka dni - wkrótce
przywiozę go z powrotem. Choć w zasadzie mam w zanadrzu alternatywne propozycje:
kupię, jeśli cena przystępna albo zamienię się na inny, z mojej kolekcji.
Niezależnie od Państwa wyboru, pasjonująca historia Miejsca, w którym wisiał,
tworzy się sama”.
Cóż, zobaczymy, jak skończy się
ta historia. Coś mi szepcze kusząco, że ani kawiarnia ani autorka się nie pogniewają. Wszak Georges
Braque filozoficznie stwierdził, że „Hołdem dla artysty jest, gdy go okradają”.
Zadzwoniłam do właściciela kawiarni.
Chyba jeszcze nigdy nie rozmawiałam z kimś tak zdziwionym.
Oddałam obraz i wysłałam do kawiarni opublikowany w gazecie felieton.