Kiedyś miałam oddać kotka w dobre ręce. Wzięłam go ze sobą do Krakowa, kolega użyczył lokalu na przeczekanie, zanim nowy właściciel przybędzie. Kot zaczął miauczeć jeszcze w aucie. Regularnie, w krótkich, równych odstępach.
Rozbolała mnie głowa. Zanim dodarłam na miejsce, rozwinęło się to w ból stulecia. Puściłam kota luzem w mieszkaniu. Ból wykluczał stanie, siedzenie i jakąkolwiek inną pozę, niż leżącą. Nie dlatego, że przynosiła ulgę, ale dlatego, że bardziej bezwładnie się już nie da. I przykleiłam się do kanapy płasko. Nie było mowy, żebym usiadła, nie mówiąc o wstaniu i wyjściu do pobliskiej apteki. Z wielkim wysiłkiem zadzwoniłam po kogoś, żeby przywiózł jakieś tabletki. Jak najszybciej, bo leżeć też się nie dało. Płakałam z bólu.
To było jakieś 15 lat temu, ale
pamiętam do dziś. Nawet to, jak słońce odbite od szyb sąsiada odbijało się na
brązowych panelach. Nieznośny ból tak mi się wdrukował negatywnymi emocjami w umysł,
że pamiętam go, jak się pamięta traumę. Jakby to było wczoraj.
Dlaczego o tym mówię? Bo po
latach zaczaił się jeszcze jeden, prawie taki sam atak. Ale tym razem nie byłam
w studiu z kotem. Byłam na Plantach. Pomyślałam, że za chwilę położę się na
ławce, lub na trawie i poproszę jakiegoś przechodnia o kupienie tabletek na ból
głowy.
I tu konieczna jest dygresja. Na
temat wstydu, strachu i stanu wyższej konieczności. Widziałam kiedyś filmik, na
którym wśród osób przechodzących na pasach na drugą stronę ulicy, szła kobieta,
której opadła halka. Jak gdyby nigdy nic, nieco wyżej podniosła każdą z nóg i
dość płynnym ruchem wyswobodziła się z halki, idąc dalej jak gdyby nigdy nic,
pozostawiając smutną szmatkę za sobą, na pasach. Mało kto zwrócił uwagę, prócz
tych, którzy się na nią natknęli. Kobieta nie zawahała się ani nie zatrzymała
się ani na sekundę. Nie wróciła po halkę.
Spadanie sukien czy spodni zdarza się stosunkowo często i powoduje frustrację i wstyd u tych, którym się to zdarzyło, a rozbawienie i jednocześnie współczucie tych, którzy to obserwują. Pomieszane z wdzięcznością, że to nie oni. Każdy, bez wyjątku, myśli sobie wtedy: dobrze, że nie mnie się to zdarzyło. Są też wypadki o charakterze dotkliwszym, związanym z nieposłuszną fizjologią. Są to wszystko zdarzenia, które mają miejsce, bez naszej winy i zaraz po zdarzeniu można zniknąć na trochę (w tych drugich przypadkach trudniej). Podobnie się ma rzecz z sytuacją, kiedy zęby zostaną komuś w bułce, bo dentysta się nie spisał. Te zdarzenia nie są związane z jakąkolwiek naszą decyzją przed zdarzeniem. Decyzje muszą być podjęte dopiero w chwili zdarzenia lub tuż po nim, w reakcji na wpadkę.
Jednak są też zdarzenia tego rodzaju, które wymagają naszej decyzji
przed zdarzeniem i je wywołują, a musimy być gotowi na to, że reakcja ludzi będzie
rozbawiona, zainteresowana, oburzona.
Przykładowo, ktoś idąc Plantami,
poczuje się źle, po niestrawnym obiedzie, a w okolicy nie ma możliwości dotarcia
do toalety, to po prostu pójdzie pod mur i choć za nic czegoś takiego by nie
zrobił, ściąga spodnie i się załatwia, budząc powszechne oburzenie. Podobnie
jeśli ktoś dostał zawrotu głowy, to usiądzie na chodniku, pod murem, albo
położy się na miejskim trawniku. Albo jeśli kobieta zobaczy potrąconego kota, to nie będzie miała oporów, żeby zdjąć bluzkę, owinąć go i podnieść, choćby
pod spodem miała przeźroczysty stanik. Wszystkie te sytuacje, ponieważ są
efektem naszej decyzji, w stanie wyższej konieczności, nie zawstydzają, choć
reakcja otoczenia jest taka sama. Co to oznacza? To znaczy, że nie samo
zdarzenie jest źródłem zażenowania, lecz to, czy nas zaskakuje, czy jest
wynikiem naszej decyzji. Reakcja świata zewnętrznego jest drugorzędna.
Ja nie musiałam kłaść się na Plantach. Wracałam do biura popracować i mogłam położyć się na dywanie. Po drodze kupiłam tabletki. Ból głowy minął. Dotarło do mnie, jak łatwo nas „złamać” – wystarczy wściekły ból głowy i przestaje się liczyć wszystko dookoła. Mogłabym położyć się na Plantach i czekać, aż przejdzie, bez żadnej myśli o tym, że ludzie mnie stygmatyzują.
To jest dobre doświadczenie. Uczy, by uważać na świat dookoła. Że jeśli ktoś dziwnie siedzi na ławce, to zaryzykować stek przekleństw od pijaka, ale zapytać, czy ten człowiek nie potrzebuje lekarza, leku, może to umierający cukrzyk lub ktoś ma zawał albo osaczył go taki bol głowy, że trudno mu unieść wzrok.
Jeśli widzimy, że ktoś się
pochorował w krzakach, to zamiast zwiać z obrzydzeniem – nie wiadomo, czy to
wypadek przeciętnego obywatela, czy też wybryk abnegata – wejść do sklepu obok
i kupić papier toaletowy i mokre chusteczki. Jeśli dzieje się coś nietypowego,
nie odwracać oczu, nie znikać, zaryzykować i pomóc. Jak nas ktoś ofuczy? Nie
szkodzi. Będziemy wiedzieli, że zrobiliśmy słusznie, bo sprawdziliśmy, czy ktoś
umiera, czy tylko trzeźwieje, czy ktoś zachowuje się aspołecznie, czy tylko
trafił na niewłaściwą restaurację, czy ktoś jest ekscentryczny, czy załamał się
psychicznie.
Wstałam z dywanu i pomyślałam
sobie o tym, że nigdy nie minę nikogo, kto leży na ławce na Plantach i nie jest
pewne, czy śpi, czy umiera.