sobota, 31 października 2015

Niby-Ojciec


To nie easy game. Najpierw przeczytajcie poprzedni post. Potem ten.
 
...
 
Jeśli kiedykolwiek pomyślałam o nim „tata”, to tak, jakby to było jego imię. Prawdziwe emocje związane z ojcem, były przy dziadku, którego akurat nie nazywałam nigdy „dziadkiem” tylko Witusiem. I to „Wituś” był synonimem ojca.

Zaś człowiek o nazwie „tata” był ciekawostką, tak samo jak na początku wszyscy odwiedzający nas dorośli. Z tą różnicą, że jednych polubiłam, a innych nie, a on, jak wpadał z rzadka „w interesach” do Babci, budził moje zażenowanie. Domownicy sprawiali wrażenie, jakby go tolerowali go ze względu na mnie. Tymczasem był mi bardziej obcy, niż wszyscy goście domu razem wzięci. 

Babcia pomagała mu sprzedać jakieś szampony i budziki: ciężkie czasy. Pamiętam, że budziki, bo Mama kupiła sobie taki jeden i zepsuł się dopiero kilka lat temu. Ruski. Z ulgą przyjmowałam, że facet o nazwie „tata” mnie nie zauważa, bo jak mnie zauważył, to się chował za kotarą i wyskakiwał nagle z „buch” czy jakimś innym okrzykiem. Bardziej się bałam, jak wiedziałam, że jest w domu i nie wiem gdzie, niż jak słyszałam jego donośny głos z drugiego pokoju, gdzie rozmawiał z Babcią „o interesach”. Jak trochę urosłam, też jeszcze pętał się po domu i zaciekawił mnie inaczej: „Co to takiego jest, ten <tata>. Do czego taki „tata” może służyć?”.

Obiecał mi raz wesołe miasteczko. W Chorzowie. Chciałam jechać. Cud, że Babcia się zgodziła. Chroniła mnie przed wszelkimi „harcerzami”, „koloniami” i innymi wyjazdami, na które, ku mojej rozpaczy, na moje szczęście, nie pozwalała mi jeździć. Nie wiem, jak to się stało, że na ten wyjazd pozwoliła. Na pewno wychodziła ze siebie. Słusznie. Po latach moją uwagę zwróciło, że pamiętam ten wyjazd. Ale nie wesołe miasteczko, tylko wannę, stojącą prawie na środku dużego holu czy pokoju, do którego się wchodziło bezpośrednio od drzwi wejściowych. Ta kąpiel była inna. Ludzie chodzili. Facet o imieniu „tata” i jego miła dziewczyna. Ten obraz musiał być lata w podświadomości. Usunęłam go stamtąd jak drzazgę spod skóry i teraz wypłynął znowu w pamięci, jak trup z jeziora, na wiosnę, po jesieni. Może trzeba go było zostawić pod powierzchnią? Chodzili po łazience bez ścian, holu łączącym wszystkie pomieszczenia, widzę to, ale nie pamiętam więcej. Myślę, że wtedy nie przypuszczałam, i że on się bał. Nic dziwnego: gdyby Babcia dowiedziała się o cieniu jakiejś krzywdy, niebo by się zatrzęsło. Nie mam ochoty tego opowiadać.

Przypomina mi się dowcip: stoi oskarżony przed sądem i zeznaje. „Patrzę, a tu w parku uwięziona żabka. O dziwno przemawia do mnie ludzkim głosem: uratuj mnie człowieku, to Cię wynagrodzę. Uratowałem. Ona na to: co chcesz w nagrodę. No to ja na to, żeby stała się długonogą laską, na jeden numerek. Ona na to, że takiej władzy nie ma, może stać się najwyżej, dwunastolatką. To ja na to, że dobra. I zmieniła się w dwunastolatkę…. I tak to było, wysoki sądzie, a nie tak, jak opowiada ta gówniara!”.

Zniknął. A kiedy znów się pojawił, zachowywałam się jak ofiara. Spotkałam go przypadkiem w pubie mojej koleżanki, mieszkał w sąsiedztwie. Wyprzedzając zdarzenia, powiem, że potem długie lata unikałam tych pięciu czy sześciu ulic w sąsiedztwie, żeby go nie spotkać. Wtedy rozmawiałam z nim, jak gdyby nigdy nic. Odpowiadałam na pytania, myśląc: „ok., to przypadkowe spotkanie. Pogadam chwilę i znowu zniknie”. Serce mi się mdło tłukło i powinnam była wyjść. Naiwnie prawdomówna, powiedziałam, że idę na reżyserię.

On na to: „To ja z Wajdą porozmawiam, żeby Ci znalazł pracę”. Nie potrzebuję, już rozmawiałam z Wajdą. I nie o pracy, lecz o zawodzie. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że rozmawiam z mitomanem. Jednostka chorobowa polegająca na tworzeniu alternatywnej rzeczywistości, dopasowanej do aktualnych potrzeb. Rozmówca nie czuje, że mitoman kłamie, bo mitoman wierzy w to, co mówi, więc nie wysyła takich sygnałów, jak kłamca.

Po tamtej rozmowie co kilka lat widzieliśmy się, przypadkiem. Odwiedził Klinikę prawa i zobaczył moje nazwisko na tabliczce. Albo spotkał mnie na Plantach. Jak byłam na prawie: „To ja ci załatwię kancelarię w centrum miasta, mam znajomych prawników”. Jak spotkał mnie, kiedy prowadziłam rower Plantami: „Ja też jeżdżę na rowerze”. Nie był agresywny. Syndrom ofiary działał i miał się dobrze: rozmawiałam z nim, licząc na to, że w nagrodę później znów los będzie mnie od niego trzymał z daleka. Starałam się mówić mniej, słuchałam tylko o tym, co wygrał w bingo i że „wycyganił rentę”.

Raz spotkał mnie przy tym pubie i zapytał, czy chcę zobaczyć mieszkanie, że mieszka tam z matką. Zawsze mnie szokowało, że kobiety, które czują coś złego, nie odmawiają tylko dlatego, że spotykające je zło nie jest niby na początku agresywne, że uosabia je ktoś zwyczajny, niedemoniczny. No i byłam tam w końcu jego matka. Pokazał mi mieszkanie, remontowane.  Na środku była rozbabrana łazienka bez ścian i stała wanna. Zrobiło mi się mdło. Ale teraz nagle uciec to ośmieszyć się. Ujawnić się. Odczekam, wyjdę.

Stał wtedy w tym swoim mieszkaniu, które całe miało chyba z 200 metrów i opowiadał, że jego matka omal nie spadla z balkonu – albo że spadla? Nie pamiętam. Bawił się bronią. Pewnie taką na śrut, na ptaki. Bałam się. Liczyłam na to, że i on się boi. Tak samo jak w Chorzowie. Nadal wisiała w powietrzu milcząco moja Babcia.

Potem długo nie chodziłam do tej części Krakowa. Raz zadzwonił do mojej Mamy, mieszkającą za wodą. Zapytać, co u mnie. I czy Mama mu nie wyśle pieniędzy. I że spotkałby się ze mną, żeby mi dać zdjęcia, które robił w dzieciństwie. Mama śmieje się, że to pewnie te same, które jej chciał sprzedać, jak miałam dwa lata. Mnie to nie bawi. Nikt chyba nie wie, że czuję się jak w Rosemary’s baby, lub w Egzorcyście, tylko że nie chodzi o potworne dziecko, tylko o potwornego faceta o nazwie ”tata”.

Nie chcę, żeby istniał w mojej głowie. Nie chcę, żeby pojawiał się w moim życiu. I nie mogę się przed tym obronić. Ostatnio zadzwonił jakiś Andrzej, o takim samym, jak „tata” nazwisku. Zaczął gadać dużo i szybko, że robi drzewo genealogiczne, że znalazł kolegę, który być może jest na tym drzewie, że sobie gadali przy kielichu i że ten kolega zwierzył się, że ma córkę. „Ta córka” – mówi ów Andrzej – „musi być fajna, fajnie mieć córkę” – i nagle – „Pani jest tą córką, prawda?”.

Mam prawie czterdzieści lat. Jestem silna. Tylko w tym jednym aspekcie byłam ofiarą.

„W czym mogę Panu pomóc?”

„Nie chciałem Pani urazić, tylko to drzewo robię, genealogiczne…”

Już nie jestem ofiarą. Skończyło się.

„No to proszę sobie odnotować w swoim drzewie genealogicznym, że moim Ojcem był Witold…”.

Mój prawdziwy ojciec, którego nigdy nie nazywałam dziadkiem. Wituś.

.....

Napisałam to dwa czy trzy lata temu. Ale dopiero teraz mogę to opublikować.